Wiola Mardyła: idziemy razem w swoich bezdomnościach

By 14 października 2019rozmowa

Jest polonistką ze słabością do ludzi. Kawę stawia na drugim miejscu. Docenia bycie mamą i domową rutynę. W szkole tworzy teatr, pokazuje, że słowo ma moc zmieniania rzeczywistości. Pracę kocha, ale śmieje się, że ma jedno marzenie – czeka aż ktoś wymyśli maszynę sprawdzającą prace uczniów. Gdy nie wystawia ocen, przychodzi na Planty i tam rzeczywiście nie ocenia. Tam słucha i doświadcza spotkania z drugim Człowiekiem.

Naszej rozmowie towarzyszą wzruszenia. Może powinnam napisać „fale wzruszeń”, bo tak Wiola to artykułuje za każdym razem, gdy nadchodzą. A nadchodzą często i automatycznie poruszają również i moje serce. Siedzimy w mieszkaniu Wioli. Jest ciepło, serdecznie, domowo. Ale gdy wychodzę, słowo „dom” nabiera dla mnie nowego znaczenia i mam wrażenie, że już na zawsze zmienia moje postrzeganie czterech ścian. Myśli, które padają w przeciągu tych godzin stają się esencją spotkania i odczuwania. Odkrywają ludzkie lęki, uprzedzenia i słabości. Zanim jednak do tego dojdzie, cofamy się do samego początku. Do tych pierwszych śród, podczas których obecnie wspólnota Hanna zaczęła się troszczyć o osoby w kryzysie bezdomności…

Na Planty chodzę już trzeci rok, bo jestem we wspólnocie od samego początku. Były okresy przerwy, z różnych życiowych przyczyn, ale to, co mnie na pierwszym spotkaniu bardzo przyciągnęło do wspólnoty, to jedna osoba, która powiedziała mi, że mogę przychodzić kiedy chcę. Nie musze się martwić. Nie muszę być zawsze nawet na 100% . Pamiętam mocne słowa Karola Wilczyńskiego: „W wolności. Wszystko w wolności. Na tyle, ile możesz.” I to też było dla mnie bardzo cenne. Poczułam, że nie muszę czuć się winna przez to, że mam też inne aktywności, np. bycie mamą – to jest dla mnie bardzo ważna część życia.

O spotkaniach wspólnoty dowiedziała się przypadkiem. Jej koleżanka na facebook’u zamieściła post. Wspólnota zbierała skarpetki i bieliznę dla osób w kryzysie bezdomności. Poczuła, że chce się zaangażować. Był to czas, w którym szukała grupy ludzi, z którymi będzie mogła robić coś ważnego, coś mającego znaczenie. Kupiła potrzebne rzeczy, przyniosła je na wyznaczone miejsce.

Byłam pod wrażeniem. Wcześniej wspólnoty chrześcijańskie kojarzyły mi się z takimi miejscami, w których ludzie czytają słowo, a potem mówią o swoich uczuciach i na tym się kończy. To na pewno jest bardzo uogólniające, bo wiem, że jest wiele różnych wspólnot, ale przynajmniej miejsca, do których ja trafiałam wcześniej takie były. A tutaj zobaczyłam ludzi w akcji. Ludzie przy kanapkach. Wszyscy byli w takim działaniu. To był moment, w którym pomyślałam, że to super, że chcę ludzi, z którymi będę mogła się modlić, ale też takich, którzy będą realnie wychodzić z Ewangelią i ją w działaniu pokazywać. Nie byłam tylko przekonana, gdy zobaczyłam, że jest to mała grupa, 10-15 osób. Zastanawiałam się czy to się w ogóle rozkręci. Mieliśmy taką małą salkę, którą nam użyczyli jezuici i wszystko było u mnie pod takim jednym wielkim znakiem zapytania. Tym bardziej, że nie znałam nikogo. Nie wiedziałam jak się odnajdę. Ale jednak zostałam.

Została na trzy lata i choć był to długi i piękny czas, nie był pozbawiony znużenia. Zdarzały się dni, w których nie miała sił, czuła zmęczenie, a zima stawała się dodatkową wymówką, żeby zostać w domu. Wtedy do wyjścia przyciągało ją tylko jedno. Drugi człowiek. Człowiek, który potrzebuje kogoś, kto przy nim stanie, porozmawia, wejdzie w dialog. Mróz zostawał wtedy na drugim planie. Na przestrzeni czasu pojawiały się też znacznie poważniejsze kryzysy, które teraz wspomina z refleksją.

Myślę, że to jest związane z takim naturalnym procesem we wszystkich relacjach, które człowiek buduje w życiu. Kryzys się pojawia, zwłaszcza, że są to osoby bardzo poranione. Gdzieś naturalnie po drodze, będąc z nimi w relacjach, znając ich z imienia, znając ich historie, włączają się nam w głowach oczekiwania. Że chciałabym, żeby ta osoba zadbała o siebie bardziej, żeby „wzięła się za siebie”.  Więc często problem w dialogu z tym człowiekiem nie polega na tym, że nie ma o czym rozmawiać albo, że nie znajdziemy wspólnego tematu. Polega on na tym, że nie można drugiemu człowiekowi, który jest wolny powiedzieć to „weź się za siebie” i zamknąć w jednym zdaniu całą jego historię zranień, krzywd. To jest ta trudność w tej komunikacji. W tych relacjach uczę się takiej pokory, że nie zawsze słowo ma moc przemieniania rzeczywistości. Ma moc przemienienia rzeczywistości wewnętrznej. Nigdy nie wiem jak te słowa zaprocentują, jak zaprocentuje ta relacja między nami. Ale nie przemienia ono takiej rzeczywistości materialnej, zewnętrznej. Jak za pstryknięciem palców, że nagle ta osoba pod wpływem rozmów diametralnie zmieni swoje życie.

I zazwyczaj nie zmienia. Dlatego często padają wątpliwości o sens tych spotkań. Klasyczne staje się pytanie: „Po co rozmawiać, po co się starać skoro bardzo rzadko cokolwiek się zmienia?”

Jeżeli powróci się do tej wrażliwości serca i pomyśli się w ten sposób, że człowiek w życiu tak naprawdę najbardziej potrzebuje drugiego człowieka, a już na drugim miejscu potrzebuje wszystkiego, co konieczne, czyli jedzenie, mieszkanie, ubranie, to wtedy staje się jasne, że  to ma sens. Nie da się niczym tego podważyć. Nasza obecność na Plantach, towarzyszenie tym osobom, w biedzie, w której są czy w jakiejś kryzysowej sytuacji jest najcenniejsza. Nie da się zaprzeczyć sensowi tego.

Moja przygoda, przygoda życia, zaczęła się od książki Jacka Hajnosa OP i on właśnie pięknie o tym mówi, że dom to nie są ściany, że dom…

W tym momencie nadchodzi „fala wzruszenia” i Wiola na chwilę przerywa swoją wypowiedź. Potem dokończy, mówiąc, że dom tworzą relacje, ludzie. Jeszcze nie wiem, że za chwilę usłyszę słowa, które otworzą mi oczy na zupełnie nowe spojrzenie.

Ja bardzo mocno tego doświadczyłam. Teraz wiem coś, czego wcześniej nie widziałam. Ja też w jakimś sensie jestem bezdomna. Mam takie doświadczenie relacji, która gdzieś się rozpadła, posypała. Zobaczyłam, że rzeczywiście tak jest. Nie to, co mam, co posiadam jest w stanie stworzyć mi dom. Dom tworzą mi ludzie, którzy są w moim życiu. No i właśnie w tym sensie ja też jestem bezdomna i też potrzebuję drugiego człowieka, przestrzeni, która pozwala czuć się na właściwym miejscu i nadaje dobry kierunek naszemu życiu. Doskonale rozumiem wiele historii, do których wychodzimy, bo można pomiędzy nami postawić ten znak równości. Czyli nie ma różnicy. Tak, jak pisał Jacek Hajnos OP w swojej książce, że tak naprawdę pomiędzy mną, a człowiekiem bezdomnym nie ma różnicy. Różnica jest tylko zewnętrzna. Ale rany , które nosimy w sobie czy które innym zadaliśmy są często bardzo podobne. Myślę też, że ludzie żyjący na ulicy są tak często odrzucani, bo ich obraz porusza w naszych sercach takie rejony, których my nie chcemy poruszać, które są bardzo wrażliwe na ból. Często widok takich osób przypomina nam o naszych ranach, może bliznach albo o różnych miejscach, w których było bardzo źle, trudno. Dlatego takie bolesne wykluczanie tych osób wynika ze strachu i lęku przed tym, co moglibyśmy odkryć w sobie czy z takiej niechęci do refleksji nad tym, co w moim życiu jest bolesne, trudne. To wynika bardzo często z takich trudnych czy złamanych relacji, czyli z tego, co osoby bezdomne na co dzień doświadczają. Jest im odmawiane to, co my mamy, na co nie zwracamy uwagi. Jeżeli chcemy, to możemy zagadać do kogoś w tramwaju. Natomiast jeżeli zrobi to osoba bezdomna, zwykle nie spotka się wtedy z drugiej strony z życzliwością czy chęcią dialogu.

Nie sądziłam, że zadam następne pytanie, ale przychodzi ono automatycznie, nagle. Wiem, że jest trudne, ale czekam na odpowiedź…

Czy ja wychodzę z bezdomności? Nie wiem czy chciałabym udzielać takiej jednoznacznej odpowiedzi, że tak albo nie. Chyba nie wychodzę z niej, ale nie to jest najważniejsze. Wydaje mi się, że po części uczę się tego, że mogę żyć z tą moją bezdomnością. Jak o tym myślę, to widzę podobieństwo z osobami bezdomnymi, które nie chcą z niej wyjść. Ktoś powie – nie umieją. Ale po części ta moja bezdomność wewnętrzna, której doświadczam to nie jest taka bezdomność, z której da się wyjść, używając kogoś, używając jakiejś innej relacji. Na Plantach spotykam się z człowiekiem, który jest bezdomny może inaczej niż ja, a właśnie często bardzo podobnie. Mogę się z tymi ludźmi spotkać w przestrzeni zrozumienia, nawet jeżeli nie zawsze to zrozumienie mocno wyrażam. Rozmawiamy często o prostych rzeczach, ale to się często dzieje na jakimś głębszym poziomie. Czasami nawet widzę coś w spojrzeniu  i sobie myślę: „Rozumiem cię, naprawdę. Wiem co przeżywasz, ja czuję to samo w sercu.” To jest coś, co mnie bardzo buduje i podnosi. W życiu trzeba wychodzić, leczyć swoje rany. Czasami można wspólnie po prostu iść. Iść razem. Nawet jeżeli obydwoje jesteśmy jakoś pokaleczeni. Może to długo trwać, może nawet całe życie. Ale właśnie to jest kluczowe – idę z drugim człowiekiem. Towarzyszymy sobie. Przez jakiś odcinek życia idziemy razem w tych swoich bezdomnościach.

„Fala wzruszenia” jest cicha, a jednak nas przenika. Chwilę potem Wiola dodaje, że wszyscy jesteśmy bezdomni, że każdy z nas ma za sobą trudne doświadczenia w relacjach. Mówi, że bezdomność w sensie dosłownym różni się tym, że zranienia człowieka są widoczne na zewnątrz.

To tak, jakby człowiek wyciągał te wszystkie bolesne zranienia i okrywał się nimi. Bardzo często stan tych ludzi jest bardzo wzruszający. Ale od wzruszenia nad ludzką biedą bardzo szybko możemy zracjonalizować pewne rzeczy i obarczyć tego człowieka winą za to jak wygląda i przejść w stan oceniania osoby, odrzucenia jej. To jest właśnie ta obrona przed tym, żeby nie doświadczać tych wszystkich trudnych emocji, które, moim zdaniem, mówią dużo prawdy o tej głębi naszego serca. Nie jestem psychologiem, ale wydaje mi się, że często tak jest, że przykrywamy te uczucia, które są prawdziwe, jakimiś innymi po to, żeby nie czuć. Na przykład gdy ja jestem wzruszona,  zaczynam płakać. Jeżeli zaczynam płakać, czuję się bezradna. Jeżeli czuję się bezradna, to niedobrze, bo nie chcę być bezradna. Chcę kontrolować rzeczywistość wokół mnie, chcę mieć poczucie, że panuję nad tym, co się dzieje dookoła mnie. Widok takiej osoby bezdomnej w bardzo złej kondycji może wywołać w nas takie uczucie bezradności. Dlatego fałszujemy te swoje emocje. I to w sumie szkoda. Naprawdę wielka szkoda. Myślę, że wiele osób mogłoby tak naprawdę już dawno w swoim życiu spotkać się prawdziwie z drugim człowiekiem, człowiekiem ulicy, gdyby nie tłumiło w sobie tych prawdziwych odczuć, które się pojawiają.

Swoje pierwsze prawdziwe spotkanie na Plantach Wiola pamięta jako lekcję, która towarzyszy jej do dzisiaj. Rozmawiała wtedy z mężczyzną w średnim wieku, który opowiadał o swoich podróżach i pokazywał zdjęcia na telefonie, które podczas nich zrobił. Tworzył narrację, w której życie wyglądało sielankowo, dużo mówił o beztroskich wyprawach. Po pewnym czasie zadawał więcej pytań. Interesowało go dlaczego wspólnota wychodzi na Planty, jaki jest cel i ile to będzie trwać.

Pamiętam, że odpowiadałam wtedy tak dumnie, że ja się nie godzę na wykluczenie, na marginalizowanie ludzi i to moje wychodzenie na Planty to jest taka niezgoda na tą rzeczywistość wykluczającą. Stawiałam siebie w centrum. Ja Wiola i reszta moich wspaniałych znajomych wychodzimy i robimy wielkie rzeczy. Pamiętam, że on wtedy z taką zupełną lekkością powiedział mi: „No ale wiesz, to może my tu jesteśmy dla was”. Przekierował tę moją uwagę i potem długo o tym myślałam. To się wydaje trochę takim wyświechtanym hasłem. Później słyszałam to od wielu osób i też często taką retorykę można usłyszeć w przestrzeni kościelnej, że ubodzy są dla nas, że to oni są darem. I to wydaje się powtarzalne. Ale jednak jak usłyszysz to od osoby, żywej osoby stojącej naprzeciwko, to jest to zupełnie inny sposób odebrania tego komunikatu. To dociera do ciebie z cała mocą. Myślisz sobie, że jest w tym głębia. Gdybym teraz spotkała tego człowieka, to powiedziałabym mu:
„Miałeś rację, tak jest. Wy tu jesteście też dla mnie. Zobacz ile ja odkryłam przez te trzy lata w sobie.”

Od opowieści mężczyzny o „sielankowym” życiu przechodzimy do często słyszanego hasła, czyli do bezdomności z wyboru. Wiola tłumaczy mi, że jej zdaniem nie istnieje.

Niedawno usłyszałam od kogoś, że „człowiek  bezdomny to jest człowiek wolny. To człowiek, który nie musi płacić podatków, który się nie martwi, że opłaty za wodę idą w górę. A jak jest brudny i się nie myje, ma więcej przestrzeni dla siebie”. To  pokazuje jak czasami nasz intelekt nas zwodzi. Myślę, że to jest taka nieudaczna próba wyjaśnienia tego, dlaczego ten człowiek jest na ulicy. Trochę po to, żeby zminimalizować w sobie takie uczucie dyskomfortu, że obok nas jest człowiek, który jest taki sam, jak my. Właśnie takie hasła, że bezdomność to jest czyjś wybór trochę nam pomagają w utwierdzeniu się w takim przekonaniu i myśleniu, że „zasłużył sobie. Jest na tej ulicy, widocznie coś takiego zrobił. Ja przecież walczę każdego dnia, a mogłabym tego nie robić.” Więc nie zgodzę  się z tym hasłem, ale też wyjaśnienie tego tak prosto nie jest łatwe. Hasło, że bezdomność jest wyborem to jest takie trochę populistyczne. To takie łatwe hasełko, które ciężko wytłumaczyć szybko. Taki wytrych na uspokojenie własnych niepokojów wewnętrznych, coś co pozwala nam się czuć zwolnionymi z myślenia o tym człowieku.

A wspólnota przyniosła dużo okazji, żeby o tym człowieku właśnie myśleć. Jedną z nich był drugi dzień świąt Bożego Narodzenia spędzony z osobami w kryzysie bezdomności. Wiola wspomina go jako bardzo mocne przeżycie, które miało dla niej duże znaczenie. Była wtedy jednym z gospodarzy stołu. Rozmawiała z ludźmi, śmiała się, śpiewała kolędy.

To było dla mnie zaskakujące, że w przeciągu 2- 3 godzin stworzyła się taka komunia miedzy nami. To nie było tak, że przyszliśmy sobie, bo było coś do zjedzenia, tylko każda z tych osób jakoś się otworzyła. Pamiętam Iwonkę, która siedziała przy moim stole. Nadszedł czas kolęd i ona zorientowała się, że ja śpiewam sopranem i że ona też kiedyś śpiewała w chórze. Zaczęła śpiewać altem . Próbowałyśmy śpiewać na głosy, ale nie za bardzo nam to wychodziło. Każda z tych osób, w różnym czasie, miała taki moment otwarcia. Nawet jeżeli to było na chwilę. Miałam wrażenie, że każdy tam usiadł bez tej swojej zewnętrznej pozy, że przez chwilę czuł się jak w domu. To było dla mnie bardzo mocne doświadczenie. Nokaut emocjonalny tego dnia pojawił się wtedy, gdy taka malutka osoba, sięgająca mi prawie do pasa, przedarła się, żeby złożyć mi życzenia. To była Sylwia. Pamiętam, że po złożeniu życzeń powiedziała takie słowa: „Wiesz, wy jesteście naszymi sercami.” W takim jednym zdaniu można tak dużo zawrzeć. Jej wzrok i spojrzenie wszystko wyrażały. Ogrom wzruszeń.

Naszą rozmowę Wiola kończy słowami zmarłego niedawno Jean’a Vanier’a, który jest jej autorytetem. I znów nadchodzi kolejna „fala wzruszenia”. Choć Wiola za nią przeprasza, to jestem ogromnie wdzięczna za wrażliwość i za morze uczuć, które nagle stało się tak pięknie poruszone.

Jean Vanier powiedział kiedyś, że człowiek jest stworzony do spotkania. Do spotkania, które jest celem samym w sobie. Uświadamiamy sobie, że spotkanie z drugim człowiekiem jest tak niezwykle ważne, nawet jeżeli nie ma żadnej celowości. Myślę, że my jesteśmy bardzo przywiązani do tej celowości, że spotykamy się w jakimś celu, idziemy gdzieś coś zobaczyć, coś załatwiamy razem, podpisujemy jakąś ważną umowę. Tak naprawdę to jest powrót do takiej głębokiej myśli, że samo spotkanie jest już tak bardzo wartościowe, że nam gdzieś to umyka. Też myślę, że my, jako wspólnota, możemy być tak postrzegani: osoby, które wychodzą do osób bezdomnych robią to bez sensu. I właśnie takim jednym zdaniem można przywrócić właśnie sens. Trzeba zaprzeczać takiej naszej logice, która nie jest logiką serca tylko jest chłodną logiką, która nam być może coś załatwia, ale nie jest prawdą.