
Długo odsuwałam od siebie myśl stworzenia tego tekstu. Próbowałam zastąpić go innym. Próbowałam pisać o słowie, ale paradoksalnie w międzyczasie tego słowa mi zabrakło. Ciągle uciekałam przed tematem, który towarzyszył mi już od pewnego czasu. Aż w końcu, po długim okresie zwlekania, zobaczyłam świadectwo poświęcenia niewyobrażalnego i zrozumiałam czym tak naprawdę może być radykalizm. Zrozumiałam, że moje dotychczasowe wyobrażenie było bardzo ograniczone i stanowiło jedynie fragment niezwykłej całości.
Rozważania na temat radykalnej postawy miłości pojawiły się u mnie w odpowiedzi na ogrom cierpienia, o którym coraz więcej (i częściej) dowiadywałam się z różnych stron świata. Pierwszy raz te myśli o stanowczości w działaniu przyszły do mnie podczas Świąt Wielkiej Nocy. I wydawało mi się, że znalazłam odpowiedź, że nie ma innej i że bezkompromisowość wyrażana w aktywności czy interwencji stanowi jedyną słuszną drogę będącą kluczem do życia w otaczającej rzeczywistości.
Potem otworzyła się przede mną, na łamach książki, rozmowa z jedynym polskim trapistą na świecie i zrozumiałam, że ten radykalizm w moich ustach brzmi bardzo śmiesznie, niepokornie. Zderzyłam się ze swoją osobą i zrozumiałam, że moja wiedza na temat podejmowania bezkompromisowych decyzji jest niepełna i zanurzona w próbie ocalenie siebie, swoich odkryć, przekonań i bezpieczeństwa. Zrozumiałam ostatecznie, że radykalizm działań miłości ma wiele dróg, a ograniczenie go do jednej postawy aktywności jest niekompletne.
„I wtedy przejechał po mnie walec. Taki z kolcami.” – stwierdził Michał Zioło OCSO, a potem zapanowała długa cisza. Tak trapista zakończył swoją opowieść (w jednym z rozdziałów książki „Po co światu mnich?”) o świadomym zostawieniu samego siebie. O porzuceniu aktywnego życia duszpasterskiego, działalności na rzecz osób bezdomnych, pożegnaniu z głośnymi wypowiedziami i ewangelizacją. O odrzuceniu decydowania o samym sobie i całkowitym zaufaniu. O zrezygnowaniu z wszelakich dóbr na rzecz ascezy przejawiającej się w poście, ubóstwie, milczeniu, modlitwie, pracy fizycznej i małej wspólnocie.
Podczas lektury dowiadywałam się o życiu podyktowanym jedną z najbardziej surowych reguł zakonnych w Kościele katolickim.
Trapiści (OCSO, Ordo Cisterciensis Strictioris Observantiae) czyli zakon wywodzący się z opactwa cysterskiego, którego reguła zakonna opiera się na ścisłym przestrzeganiu reguły św. Benedykta.
„Jesteśmy jak apostołowie w tym sensie, że jesteśmy z Nim. On żyje wśród nas, a my pytamy Go, czego od nas wymaga i dokąd chce nas posłać. Duchowość opierająca się na byciu prostym, to znaczy takim, który próbuje zintegrować w sobie elementy ducha i serca, by nie klekotały jak rozkręcony mechanizm.” ~ Michał Zioło OCSO „Po co światu mnich?” ~”Cystersi to przede wszystkim mnisi, czyli ludzie, którzy nie są powołani do pracy apostolskiej. Pan Bóg nas powołał dlatego, że nigdzie indziej byśmy się nie zbawili. To esencja naszego życia.”
Dowiadywałam się o byciu prostym poprzez życie w zamkniętej społeczności, modlitwę siedem razy w ciągu dnia i wieczorną wielką ciszę, po której nie wychodzi się już z celi. Dowiadywałam się o wspólnocie o charakterach różnych i tworzących unikalną grupę mnichów, próbujących znosić siebie nawzajem. Ostatecznie dowiadywałam się o życiu będącym wyborem nawrócenia, które stanowi całkowite pożegnanie się z dawnym przekonaniem na temat swojej osoby i jednocześnie jest nauką przyzwyczajenia do posłuszeństwa. „Najtrudniej zgodzić się na to, że niewiele ode mnie zależy” – zaznacza polski trapista.
Rozmowa otwierała przede mną nowe spojrzenie na życie mnicha i korelowała ze znacznie większą ilością przymiotników niż jedynie surowość czy prostota. Pokazała mi świadectwo, „rozpracowywania siebie w bezruchu”, o życiu będącym wyborem nawrócenia i kontemplacji. Ostatecznie rozmowa ta zrodziła we mnie nowe spojrzenie na mnicha–człowieka, opowiadała o jego przeszłości, przyzwyczajeniach jak najbardziej ludzkich, spokoju związanym z myślą o śmierci oraz o tym mocnym postanowieniu porzucenia wszystkiego. Postanowieniu, a jednocześnie szczęściu wynikającym z “podtrzymywania raz podjętej decyzji.” To postanowienie ciągle do mnie woła i miażdży każdą myśl o superlatywach własnej osoby. Miażdży jakiekolwiek wcześniejsze definicje i konfrontuje z gromadzonymi przekonaniami.
“W klasztorze człowiek jest skonfrontowany z prawdą o sobie. Pozbawiony wszystkich podpórek nagle zaczyna rozumieć, kim jest. Jako grzesznik, jako kłamca i oszust w różnych materiach. I nie ma jak od tej prawdy uciec, no bo gdzie i do kogo.” ~ Michał Zioło OCSO „Po co światu mnich?”
Zrozumiałam, że każdy z nas ma tak naprawdę swoją drogę radykalizmu, a odkrycie i podjęcie jej może stanowić jedną z najtrudniejszych życiowych wyzwań. Zrozumiałam, że to ten radykalizm dotyczący własnej osoby i miłości do człowieka, radykalizm wyborów, pozbywania się przekonań i egocentrycznych myśli prowadzi nas do życia w prawdzie. Życia w prawdzie, które pozbawione jest złudzeń, wyobrażeń i fikcji. Myślę, że z początku odczułam pewnego rodzaju strach, że pojmuję tak naprawdę bardzo mało, że daleko jestem od stanowczego bycia na ziemi. I wtedy usłyszałam wypowiedź o.Michała o tym, że potrzebne jest nam przerażenie się sobą, tym kim jesteśmy. To przyniosło nową refleksję. Refleksję o tym, że radykalizm bardzo często zaczyna się od tego przerażenia. Przerażenia światem, własną osobą czy dotychczasowymi przekonaniami. Mam w sobie duże pragnienie doświadczania tego wręcz dramatycznego zaniepokojenia. Mam w sobie pragnienie akceptowania go i podejmowania próby konfrontacji. Jednocześnie pojawia się we mnie ta coraz głośniejsza świadomość słabości i tego, że sama mogę naprawdę bardzo niewiele.
W tym zszokowaniu dotarłam do rozdziału traktującego o mnichach z Tibhirine. Pewien wspaniały człowiek polecił mi, żebym zanim go przeczytam, obejrzała dramat oparty na faktach. „Ludzie Boga” zmienili całkowicie moje dotychczasowe pojęcie na temat radykalizmu. Mimo, iż wydarzenia te mogą być dla wielu osób już znane, mam wrażenie, że ciągle są jak ten „walec”, przejeżdżający po upartym antropocentryzmie.
Osiem mnichów i klasztor Najświętszej Maryi Panny z gór Atlasu w Tibhirine. Założony w 1938 roku.
Zakonnicy żyją zgodnie z reguła, modlą się, pracują oraz prowadzą dialog ze wspólnotą Algierczyków wyznających islam, znają język arabski, więc nie stanowi to przeszkody. Są zapraszani na uroczystości w rodzinach muzułmańskich, rozmawiają, uczą, leczą. Pokój ten trwa jedynie do czasu.
W Algierii rozpoczyna się wojna domowa. Dochodzi do morderstw i przemocy coraz częściej wymierzanej w kierunku chrześcijan. Również zakonników nie omija zagrożenie. Uzbrojeni mężczyźni napadają klasztor w wigilię Bożego Narodzenia w 1995 roku. Żądania przedstawiają jasno. Potrzebują lekarstw (jeden z braci jest lekarzem). Przełożony klasztoru o. Christian de Chergé również stanowczo reaguje. Proponuje wyjście poza mury klasztorne, zaznaczając iż jest to miejsce pokoju. Nie boi się konfrontacji, świadcząc o minimalnej ilości medykamentów, jednocześnie zapewniając, iż każdy chory, który zgłosi się do brata Luc’a zostanie przyjęty. Rozmowa zostaje zakończona uściskiem dłoni.
Sytuacja staje się napięta, mnisi zdają sobie sprawę z ryzyka jakie podejmują, zostając w danym miejscu. O. Christian odmawia jednak przyjęcia ochrony wojskowej, zarządza zamykanie bramy po godzinie 17:00. Nie wszyscy bracia mają w sobie taką pewność, zwłaszcza, że do powrotu do Francji namawiają ich algierskie władze ze względu na niebezpieczeństwo. Od tego czasu rozeznają i podejmują głosowanie co 6 miesięcy na temat pozostania lub powrotu. Dostają jasne komunikaty od wspólnoty muzułmańskiej, świadczące o tym, że bracia są dla nich dużą ostoją i wsparciem. To pozwala w dużej mierze podjąć ostateczną decyzję.
Następuje kolejne głosowanie. Tym razem wszyscy jednogłośnie podejmują decyzję o pozostaniu w klasztorze, świadomie godząc się na ryzyko związane ze śmiercią. Decyzja przynosi radość związaną z oddaniem się Bogu całkowicie. Schemat każdego dnia nie ulega zmianie, nadal związany jest z postem, modlitwą, pracą oraz byciem wsparciem dla wspólnoty Algierczyków. Jednocześnie w ich sercach rodzi się gotowość na każdą możliwą przyszłość.
W marcu 1996 roku trapiści o. Christian de Chergé, o. Christophe Lebreton, o. Bruno Lemarchand, o. Célestin Ringeard, br. Luc Dochier, , br. Michel Fleury, br. Paul Favre-Miville zostają uprowadzeni i po dwóch miesiącach zamordowani. Dwóch zakonników zostaje w klasztorze.
Beatyfikacja męczenników odbyła się 8 grudnia 2018 roku w bazylice św. Krzyża w Oranie (Algieria).
Radykalizm oddania, zaufania i miłości tych braci wymyka się wszelkim opisom. Myślę, że nie powinnam go nawet w żaden sposób komentować. Zamiast moich słów zostawiam więc słowa o. Christiana de Chergé, jego testament, który czytam już po raz kolejny.
Testament o. Christiana de Chergé
Gdyby pewnego dnia zdarzyło się – a mogłoby to być już dzisiaj – że padnę ofiarą terroryzmu, który zdaje się obecnie zagrażać wszystkim cudzoziemcom zamieszkującym w Algierii, pragnąłbym, aby moja wspólnota, mój Kościół, moja rodzina pamiętali, że moje życie było oddane Bogu i temu krajowi. By zdali sobie sprawę, że Jedynemu Władcy wszelkiego życia to moje nagłe odejście nie było obojętne. By modlili się za mnie; bo jakże mogłem zostać uznany za godnego złożenia takiej ofiary? By potrafili związać moją śmierć z tylu innymi, które są równie okrutne, lecz pozostają ledwie zauważone i bezimienne.
Moje życie nie jest więcej warte niż jakiekolwiek inne. Ale też nie jest warte mniej. W każdym razie nie ma w nim niewinności dzieciństwa. Żyję już na tyle długo, że świadom jestem własnego udziału w złu, które niestety zdaje się przeważać na tym świecie, nawet tego, które może we mnie uderzyć. Chciałbym, gdy ten moment nadejdzie, mieć umysł na tyle jasny, bym mógł prosić o przebaczenie Boga i wszystkich moich bliźnich i równocześnie przebaczyć z całego serca temu, który ugodzi we mnie.
Nie pragnę śmierci. Myślę, że ważne jest, bym to powiedział. Jakże bym mógł tego chcieć, skoro odpowiedzialność za zabójstwo spadłaby na cały naród, który tak kocham. To zbyt wysoka cena, za coś co prawdopodobnie zostanie określone jako „łaska męczeństwa”, by płacił ją Algierczyk, ktokolwiek nim będzie, nawet jeśli powie on sobie, że czyni to w imię po swojemu rozumianego islamu. Wiem, jaką pogardą świat darzy Algierczyków, wszystkich bez różnicy. I znana mi jest karykatura islamu, forsowana przez typ ludzi dobrze myślących. Ci ludzie zbyt łatwo uspokajają własne sumienie, stawiając znak równania między religią i ideologią skrajnych fundamentalistów. Widzę to inaczej. Dla mnie Algieria i islam są jak ciało i dusza.
Stwierdzałem to już wielokrotnie, w pełni świadom tego, co im zawdzięczam, tak często odnajdując w nich prostą nić przewodnią Ewangelii, tak jak nauczyła mnie jej moja matka, mój pierwszy Kościół –odnajdując ją właśnie tu, w Algierii, w postawie szacunku wierzących muzułmanów.
Oczywiście po mojej śmierci zatriumfują ci, którzy mnie uważali za naiwnego idealistę. “Teraz niech powie, kto miał rację”. Ale niech ci ludzie wiedzą, że wtedy moja najbardziej dociekliwa ciekawość będzie już zaspokojona. Bo wtedy, jeśli Bóg zechce, będę mógł zobaczyć Jego dzieci islamskie, tak jak On je widzi, ludzi ogarniętych światłością chwały Chrystusa, owocu Jego Męki, obdarzonych Darem Ducha, którego tajemną radością będzie zawsze tworzenie wspólnoty, ukazywanie podobieństw i radowanie się różnicami.
Za życie utracone, całkowicie moje i całkowicie ich, dziękuję Bogu, który jak gdyby tylko dla tej Radości je stworzył, radości ze wszystkiego i mimo wszystko. Do tego „dziękuję” za całe moje życie wraz z tym, co jeszcze może się w nim zdarzyć, włączam Was wszystkich, przyjaciół dawnych i dzisiejszych, i Was przyjaciół tu na miejscu, a także moją matkę i ojca, siostry i braci, i ich rodziny – moje stokrotnie przyrzeczone dzięki!
I ciebie także, przyjacielu z ostatniej minuty, który nie będziesz wiedział, co czynisz. Tak, tobie także chcę powiedzieć: “dziękuję i do zobaczenia”. Oby nam było dane, jak dobrym łotrom, spotkanie w raju, jeśli zechce Bóg, Ojciec obu. Amen. Inch’Allah.
Algier, 1 grudnia 1993 r. – Tibhirine, 1 stycznia 1994 r