
W ostatnich dniach, w których trudno mi pogodzić się ze śmiercią bezdomnego przyjaciela, przypominają mi się te wszystkie głosy, które wielokrotnie próbowały udowodnić, że nie da się zbudować relacji serdeczności z osobami żyjącymi na ulicy, a tym bardziej za nimi tęsknić. Dziś płaczę za Człowiekiem, którego obecność była dla mnie czymś oczywistym, a ponury brak pozostawia za sobą niekończącą się pustkę.
Jan (używam innego imienia) był jedną z pierwszych osób bezdomnych, którą poznałam ponad rok temu podczas pierwszego Światowego Dnia Ubogich. Już kiedyś wspominałam, że chciałam wtedy, między innymi, przeprowadzić reportaż. Wszyscy w najbliższym otoczeniu w namiocie namawiali mnie, żebym właśnie najpierw porozmawiała z Janem. Nie potrafiłam przejść obojętnie obok tak wielu dobrych słów o tym człowieku, które usłyszałam w przeciągu zaledwie kilku minut. Przysiadłam się powoli, nie chcąc przeszkadzać. Jan rysował. Zawsze rysował. Od razu podniósł głowę. Był niezwykle energiczny, jednocześnie skupiony. Naturalnie rozpoczęliśmy rozmowę. Rozmowę wartką, serdeczną, głośną i niespokojną. Jan mówił o swoich szkicach, o tym jak nastrajał znajomym gitary, o ulubionej muzyce („Gdybym miał wymieniać wszystkie zespoły, których słucham, to tego notatnika by ci brakło”), rodzinie i przeszłości. Znam jego głos i myśli prawie na pamięć – potem, montując reportaż (który był moim pierwszym), słuchałam tych wypowiedzi po kilka razy, próbując wybrać konkretne momenty. Nie potrafiłam się zdecydować. W przypadku Jana naprawdę chciałam zostawić większość zdań.
Bardzo się w tych dniach zaprzyjaźniliśmy. Dużo opowiadał i miałam wrażenie, że w pewien sposób się rozumiemy. Był pierwszą osobą, która nie czekała na pytania, ale też sama je zadawała. Był ciekawy, chętny do rozmowy, pochłonięty światem wyobraźni, jednocześnie mocno związany z rzeczywistym stanem. Wspominał o konkretnej ulicy, na której często przebywał i tam rysował. Mówił, żebym kiedyś go odwiedziła.
Gdy zbliżały się Święta Bożego Narodzenia marzyłam, żeby odnaleźć ponownie osoby, z którymi w tamtych dniach dłużej rozmawiałam, spotkać się i wręczyć drobne upominki związane z pasjami, o których mi opowiadali. Wśród tych osób był również Jan. Było to niezwykle skomplikowane i utrudnione ze względu na chłód i nadchodzącą zimę. Pamiętam, że prawie codzienne pojawiałam się na wskazanej wtedy przez Jana ulicy i próbowałam go odnaleźć. Pytałam ulicznych malarzy czy w przeciągu tygodnia się pojawiał. Świetnie rozumieli o kogo mi chodzi, ale w ostatnich dniach go nie widzieli. Chodziłam w tę i z powrotem, ale Jana nie było. Nie chciałam się jednak poddać. Dzwoniłam do jadłodajni i do Sióstr zaangażowanych w organizację ŚDU, ale nikt nie był w stanie mi pomóc, często też pytano mnie o nazwisko. Żałowałam, że nie zapytałam o nie podczas naszego pierwszego spotkania. Nie sądziłam wtedy, że będzie mi potrzebne. Zaczęłam więc poszukiwania tajemniczego nazwiska, tym samym ciągle szukając Człowieka. Był to tydzień niepewności, stresu i zaangażowania. Pamiętam, że wykonałam wtedy dużo telefonów, ale żaden nie przyniósł rezultatów. Gdy został ostatni numer ciągle miałam jeszcze nadzieję. Odebrała bardzo stanowcza i serdeczna dziewczyna, której wyjaśniłam całą sytuację. Powiedziała, że będzie pytać i że porozmawia też z innymi osobami bezdomnymi. Ponownie zaskoczyła mnie telefonem, gdy jechałam tramwajem. Odebrałam i w przeciągu kilki minut usłyszałam nazwisko Jana. Zapisało się wtedy ono w moim sercu, dając ulgę poszukiwaniom. Pamiętam, że płakałam wtedy ze wzruszenia. Była to jakby przepustka do kolejnego spotkania. Potem było już łatwiej. Okazało się, że Jan znalazła się na kilka miesięcy w więzieniu. To wyjaśniało dlaczego nie mogłam go znaleźć. Zupełnie się nie zastanawiając, udałam się w wyznaczone miejsce, gdzie miał przebywać, ale oczywiście nikt nie mógł udzielić mi żadnej informacji…
Schowałam więc specjalny blok rysunkowy, kredki, ołówki (zakupiłam je w sklepie plastycznym z pieniędzy radiowej zbiórki, którą zorganizowałam) i czekałam aż Jan wróci. Napisałam też list, próbując dodać w ten sposób sił. W międzyczasie odnalazłam pozostałe osoby bezdomne, wręczając upominki, gest i również słowo. To był też ten sam czas, w którym trafiłam do wspólnoty, która troszczy się o osoby ubogie i bezdomne, spotykając się w każdą środę na Plantach.
Kilka tygodni później zadzwonił do mnie inny przyjaciel bezdomny, który znał Jana, informując, że powrócił i obiecując, że przyprowadzi go na środowe spotkania wspólnoty na „kółko” (Jan sam nigdy się na nich nie pojawiał). Wyciągnęłam zapakowany prezent i list z datą 24 grudnia. To było piękne spotkanie, mimo, że Święta dawno już minęły. Oboje się wtedy wzruszyliśmy. Do dziś pamiętam ogromną radość Jana. Wyciągnął wtedy jeden ze swoich rysunków i powiedział, że chce mi go podarować. Od tamtego czasu wisi on u mnie w pokoju. Z pewną kreską, intensywnymi kolorami i pewnego rodzaju nadzieją. Niczym kompas, w przenośni i dosłownie. Stał się naturalną częścią przestrzeni, w której żyłam, będąc obrazem i świadectwem człowieka o niezwykłym talencie i sile. Patrzę teraz na ten rysunek i nie mogę przestać płakać. Stanowi wspomnienie wszystkich rozmów przeprowadzonych na mrozie, przypadkowych spotkań na ulicy i naturalnej serdeczności, którą tworzyliśmy.
Wracają do mnie słowa pełne szczerości, humoru i zrozumienia, które Jan niejednokrotnie z pewnością w głosie wypowiadał. Zawsze siedział na chodniku, przykryty kilkoma kocami, a ja przysiadałam się obok na murku witryny sklepowej, choć w te zimne dni najczęściej stałam, nachylając się, próbując tworzyć przestrzeń równości.
Wracają do mnie momenty, w których gdzieś biegłam umówiona, ale gdy tylko mogłam zatrzymywałam się na tej ulicy, na której Jan zawsze się pojawiał i zamienialiśmy choć kilka słów. Zatrzymywałam się, gdy szłam ze znajomymi. Zupełnie naturalnie poznali go zarówno przyjaciele z Krakowa jak i z Warszawy, nawiązując dialog pełen wzajemnego zrozumienia.
Wracają do mnie te piękne rozmowy o wielkich planach, podbojach świata i marzeniach. Wracają do mnie nasze plany o nagraniu filmu, poruszającego tematykę bezdomności na festiwal filmowy, które ostatecznie nigdy się nie urzeczywistniły.
Wraca do mnie radość Jana, gdy chwalił się swoimi rysunkami umieszczonymi w pewnej książce i gdy mówił, że znowu ktoś złożył u niego zamówienie.
Wraca do mnie czas, w którym musiałam ustalić szczegóły (nasze plany dotyczące filmu na pewnym etapie były bardzo realne), ale nie mogłam pojawić się wtedy w okolicy. Moja przyjaciółka, które też Jana poznała, przechodziła tamtędy i gdy tylko go zobaczyła, wręczyła mu telefon, dzwoniąc do mnie. Zostawiła go na czas rozmowy z zamiarem kupienia mu herbaty. Pamiętam wzruszenie Jana i wdzięczność, mówiącą, że po raz pierwszy ktoś mu zaufał, zostawiając choć na chwilę telefon i nie podejrzewając, że zaraz z nim zniknie.
Wracają do mnie jego opowieści o synu i zapewnienia, że kiedyś go poznam. Nigdy jednak to się nie wydarzyło, ale sam fakt relacji z dzieckiem, o której opowiadał mocno mnie poruszał.
Wraca do mnie jego pełna energii obietnica zaaranżowania spotkania z jego przyjacielem z radia. Ogromnie żałuję, że nie znalazłam choćby chwili. Ciągle wydawało mi się, że czas jeszcze będzie, ale on płynął, a ja nie wiedziałam, że z każdym dniem się skracał. W ostatnich miesiącach nie spotkałam już Jana, rzadziej pojawiałam się na dobrze mi znanej ulicy, a gdy już tam byłam – nie mogłam go znaleźć. Czuję w sobie ogromny żal i zdenerwowanie na tak obojętne zaniedbanie. Ciągle wydawało mi się, że ten czas jeszcze będzie… Czas się jednak skończył i w tym świecie mieliśmy się już nigdy nie spotkać. Wiadomość o śmierci Jana znokautowała mnie całkowicie. Gdy usłyszałam imię poczułam, że chodzi właśnie o niego. Gdy zapytałam o to nazwisko, którego odnalezienie ponad rok temu tak bardzo mnie poruszyło (i pozwoliło spotkać Człowieka), zrozumiałam, że dobrze przeczuwałam. Świat stał się nagle zupełnie inny.
Tego samego dnia, zanim dotarła do mnie wiadomość o śmierci Jana, na Plantach spotkałam człowieka, którego nie widziałam od ponad pół roku, nie wiedząc przez ten czas w jakim jest stanie i gdzie się znajduje. Radość, którą wtedy poczułam była niewyobrażalna. Rozmowa trudna, jednocześnie przynosząca ulgę związaną z życiem człowieka, którego tak polubiłam. Tak dwie skrajne emocje pochłonęły mnie tego dnia i mimo, że ciężko było je wtedy unieść, to ponownie pozwoliły mi zrozumieć, że towarzyszenie i odczuwanie obecności ludzi, z którymi spotykamy się, jako wspólnota, na Plantach jest odnajdywaniem Człowieka i budowaniem realnej relacji. Znów mocno poczułam, że nie jest to fikcja ani spotkanie na płaszczyźnie z określonymi rolami, w których to jedni pomagają a drudzy otrzymują pomoc. Znów mocno poczułam, że są to relacje, w których nawzajem sobie pomagamy, trwamy w trudnościach, po prostu jesteśmy. Obecność danego człowieka albo właśnie jej brak stają się wtedy bardzo mocno odczuwalne.
Bardzo bym chciała, żebyśmy uczyli się patrzeć na osoby bezdomne jak na najprawdziwszych ludzi, przyjaciół, kumpli. Nie potrafię nazywać tego inaczej. Dostrzegam w tych spotkaniach relacje, które przynoszą radość, gdy ktoś powraca i smutek, gdy ktoś odchodzi. Relacje trudne, często przepełnione niezrozumieniem, czasem bardzo zrozumiałe, pełne obecności albo własnie jej braku, pełne słów, milczenia, upadków i drobnych sukcesów. Zawsze jednak są one związane z poszukiwaniem Człowieka. Człowieka, którego naprawdę brakuje, gdy odchodzi…
Co chwilę patrzę na ten pełen nadziei rysunek, który Jan wtedy na Plantach mi podarował i wracają do mnie te wszystkie wspomnienia z lawiną emocji. I modlę się, żeby nadal malował, ale już nie na chodniku, wśród tłumów i chaosu, ale w zupełnie lepszym, pełnym pokoju miejscu…